niedziela, 7 grudnia 2014

Trojaczki merysujkowojajowe, pies jak sarna i kuchnia japońska (Dzieci Żywiołów, cz. 1)

Witam!
Gdyby istniał ktoś taki jak patron autoreczek i autorów, to chętnie zrzuciłabym na niego odpowiedzialność za to, że dzisiejsza analiza nie będzie dotyczyła Władcy Pierścieni tak jak zapowiadałam. Nie udało mi się znaleźć godnego materiału na analizę w tej kategorii, jednak znalazłam coś, co tak samo jak fanfiki o LotR nazywa siebie opowiadaniem fantasy.
To opko jest z gatunku tych, które lubicie najbardziej: historia nastolatków, od których ni stąd ni zowąd zaczyna zależeć los pewnego marnego świata (ale o tym sza, bo w pierwszych rozdziałach udają, że nikt nic nie wie). Zetkniemy się tutaj z trójką rodzeństwa, które nie podlega prawom genetyki i kobietą z plemienia Inków. Dodatkowo będą rozterki "kujonicy", co najmniej jedna gadka naukowa i zatrważający brak przecinków.
Link do bloga: http://dzieci-zywiolow333.blogspot.com/
Analizowała Deni.

  Prolog: Lawenda
Bez wahania nacisnęłam klamkę ciemnozielonych drzwi, chociaż powinnam trochę bardziej przygotować się do rozmowy z przyjaciółkami, przez całą drogę nie wymyśliłam jak im to powiedzieć. Przecież skazałam ich dzieci na wojnę.

Uuu, mrocznie się zapowiada. 

 Znalazłam się w przytulnym salonie z żółtymi ścianami. Na wytartej kanapie siedziała Samantcha, była w ciąży ale nawet teraz wyglądała pięknie.

To brzemienność w jakiś sposób psuje wizerunek zewnętrzny kobiety? Autorko no weź! Sama ciąża nie jest jeszcze taka zła, gorzej jak już się urodzi i skóra na brzuchu nie odzyska jędrności.
Poza tym intryguje mnie ta Samantcha. To się czyta "Samancza"? Brzmi jak imię człowieka z plemienia Inków.

  Długie, złote loki opadały jej na plecy, a niektóre na opaloną twarz, zielone oczy zatrzymały się na mnie. Obok, na fotelu siedziała Lucy, ona też była śliczna. Biała jak śnieg twarz, pełne, czerwone usta, kruczo czarne włosy zaplecione w długi warkocz i błękitne oczy. 

Och, ach, zaraz dostanę kompleksów! Nie no bez przesady, nie będę zazdrosna o ludzi z opka. 
Takie opisy sprawiają, że  czasem brakuje mi postaci, które byłyby brzydkie lub po prostu przeciętne. Czy to takie trudne?

 W rękach trzymała niemowlaka z kępką ciemnych włosów. Drzemało smacznie z zaciśniętą, pulchną piąstką  przy usteczkach. (Niemowlak trzymał kępkę włosów w tej piąstce?) Od zawsze zazdrościłam przyjaciółkom urody, nigdy nie podobały mi się moje rude włosy i zwyczajne, piwne oczy. 

No wiesz, bohaterko?! 


 Zresztą na przykład niebieskie tęczówki nie pasowałyby do rudych włosów.
 Osobiście mam piwne oczy (rudych włosów już nie) i nie chcę mieć innych.

 -Bliźniaki?- zapytała natychmiast Lucy odrywając oczy od synka.
   Zdobyłam się tylko na pokręcenie głową. Nie miałam odwagi nic powiedzieć kiedy widziałam jak Lucy bardzo zależy na swoim synku.
-Jedno?- odezwała się Sam.
   Znowu tylko pokręciłam głową.
-Wcale?
-To trojaczki- wykrztusiłam kiedy głośno przełknęłam ślinę.
   Na chwilę zapanowała cisza, wszystkie utkwiliśmy wzrok w podłodze. 

Czuję, że ta cisza jest związana albo z poprzednio wspomnianym skazywaniem dzieci na wojnę albo z faktem, że bohaterki nie wiedzą do końca swojej płci (bo skąd to "utkwiliśmy" zamiast "utkwiłyśmy"?).

Milczenie stawało się czymś strasznym, przez tą (tę) ciszę myśli zaczęły buzować w mojej głowie. Wyobraziłam sobie jak z przejścia nagle wychodzi Bertus niosący ciało piątki nastolatków.

Pierwszy raz słyszę, że kilkoro ludzi może mieć jedno ciało oraz że dorosły mężczyzna może być na tyle silny, żeby udźwignąć pięcioro nastolatków na raz. Choć w sumie skoro była dziewczyna umiejąca unieść sto kilo makijażu na twarzy, to wszystko jest możliwe.

 Zaraz przed oczami stanęła mi wizja pięciu postaci które nagle ze wszystkich stron ogarnęły pędy bluszczu, ogień i lód, a wszystko obserwuje wysoka kobieta śmiejąc się z tego widoku. Następnie rękę którą rozcina diamentowy nóż, tą samą kobietę pijącą eliksir.

Było tak blisko... Do szczęścia analizatora zabrakło przecinków przed "które" i "która". Nauka tworzenia zdań złożonych przydawkowych się kłania. 

Zacisnęłam mocno dłonie na spódnicy, próbując za wszelką cenę pozbyć się tych wizji.
-Przepraszam- powiedziałam w końcu wciąż ze spuszczoną głową.- Nie chciałam żeby przeze mnie musiały walczyć.
-Lawendo, przecież to nam daje wszystkie pięć mocy- odezwała się Samantcha- Wiesz że mogą ją pokonać.

Nie rozumiem. Kto, kogo i dlaczego? Samantcho, wydajesz się całkiem sympatyczna... Może wyjaśnisz? *pełna nadziei*
Poza tym zastanawia mnie fakt, dlaczego bohaterka nazywa się Lawenda. Przemilczmy prawdopodobieństwo błędnego napisania imienia Lavender przez autorkę.

-Ale mogą też umrzeć- dodałam cicho i spojrzałam jej w oczy.
-Muszą wykorzystać dobrze moce, wtedy nic się im nie stanie- powiedziała.
-Skąd mamy wiedzieć co się może im stać? Mogą znowu zaufać złej osobie… tak jak my.
-Zrobią to co będą chcieli- odezwała się Lucy.- Albo będą chcieli żyć w spokoju albo będą chcieli uratować Alkeję. Rozumiecie?

Nie. Mnogość słowa "chcecie" odwróciła moją uwagę, więc będę rada, jeśli powtórzysz, tylko bez powtórzeń!

Nie chcę żeby Mark walczył, ale na pewno zrobi to co słuszne. A to że będą razem mieli wszystkie pięć mocy to im tylko pomoże.
   Nigdy bym się nie spodziewała żeby Lucy kiedykolwiek coś takiego powiedziała. Zazwyczaj była skromna, pamiętała jak po raz pierwszy zobaczyła jak skaleczyłam się w palec na widok krwi zemdlała. A teraz prosto z mostu mówi że jest w stanie pozwolić własnemu synowi walczyć.
   Zamrugałam kilka razy jakbym chciała się przekonać czy naprawdę to powiedziała.

Gdzie jesteście, przecinki? Gdzie jest wasza pomoc? Jakiej mej pomocy chcecie wy same, gdy znikacie z opka? *Na melodię piosenki Grzegorza Turnaua "Gdzie jesteś gwiazdo?"*

-Przecież nie będą walczyć teraz, zrobię wszystko aby byli przygotowani, żeby przeżyli i żeby ją pokonali- dodała jeszcze Lucy.
   Nadal nie mogłam uwierzyć że te słowa wypadły jej z ust. Znowu zapanowała cisza tym razem to my wpatrywaliśmy się w Lucy.
-Mówisz poważnie?- zdziwiłam się.
-Dlaczego nie? Chcę żeby Alkeja była wolna, a tylko nasze dzieci mogą to zapewnić, ich moce- ciągnęła dalej.- Nie chcę żeby walczyły bo wiem z czym to się wiąże. Wiem, że zrobią to co słuszne- pogładziła delikatnie dłonią blade czółko Marka a na jej twarzy pojawił się delikatny uśmiech.
   Nie mogłam uwierzyć że ten niemowlak kiedyś będzie musiał wziąć udział w okropnej wojnie, tak samo jak moje dzieci, że zginął.

Chyba już wiem, jaka jest moc dziecka Lucy - umie umierać w momencie, gdy się wspomina o jego przyszłym udziale w wojnie.

[Samantcha (pfff, że też to piszę) rozkazuje - nie prosi, rozkazuje - przyjaciółkom wyjawić w przyszłości swoim dzieciom prawdę o ich mocach, żeby przygotowały się na spotkanie z "nią". Kimkolwiek ta "ona" jest.]

Część pierwsza: 17 lat później
Rozdział 1: Naomi

Zanim zaczniemy, dodam, że każdy post zostaje nazwany imieniem występującego w nim narratora pierwszoosobowego.

 Nazywam się Naomi Winslet. Właśnie siedzę obok mojej nie normalnej siostry która pisze po kryjomu sms’y pod ławką.

Oficjalnie stwierdzam, że nie_domiar przecinków robi się nie_pokojący, a stawianie spacji w przymiotnikach z "nie" jest nie_zgodne z gramatyką.

 Geografia była prze zemnie (Tfu tfu! odejdź od_emnie!) najmniej lubianym przedmiotem. Nie dlatego że jest to nudny przedmiot czy mamy głupią nauczycielkę. Na ogół pani Siegfried jest najbardziej lubianą nauczycielką. Już na początku roku zdecydowała że uczniowie mają siedzieć alfabetycznie, a że ja i Elizabeth jesteśmy siostrami i nosimy te same nazwisko musimy siedzieć w tej samej ławce. I właśnie za to nienawidzę geografii. Za mną siedzi mój brat- Ben z Mary Wheller, jest tak samo niezadowolony z swojego miejsca jak ja. 

Jeśli uczniowie mieli usiąść alfabetycznie, to Ben musiałby siedzieć przed siostrami, bo pomimo tego samego nazwiska jego imię zaczyna się na literę będącą bliżej w alfabecie niż pierwsze litery imion dziewczyn.

Cała nasz trójka jest trojaczkami ale każdy z nas różni się tak samo wyglądem jak i zachowaniem. Ben jest przystojnym, wysokim chłopakiem. Ma ciemnoblond włosy, które zawsze sterczą mu w wszystkie strony, granatowe oczy i nieskazitelną cerę. Wiele dziewczyn uważa że jest jednym z najładniejszych chłopaków w szkole. Elizabeth natomiast ma piwne oczy, które zawsze podkreśla czarną kredką, cera każdego dnia była coraz ciemniejsza pod wpływem czerwcowego słońca. Ciemnoblond włosy sięgały do ramion, szczerze wołałabym mieć jej wygląd ale pod żadnym pozorem charakter. Moja siostra była strasznie arogancka i bezczelna, często z powodu swojego karygodnego zachowaniu (odmiana przez przypadki taka trudna) musiała odwiedzać gabinet dyrektora. [...]
   Najbardziej chciałabym zmienić swój wygląd. Mam rude włosy i piwne oczy, bladą cerę. Mój ojciec zawsze powtarza że jestem podobna do swojej zmarłej matki. W tym musiałam mu przyznać rację, patrząc na siebie i na stare zdjęcia mojej mamy, jesteśmy niemalże identyczne.

Tak mnie zaintrygował opis "różniących się wyglądem i zachowaniem" trojaczków, że musiałam to sobie narysować:

Opaloną twarz Elizabeth zrobiłam, ale jak wygląda nieskazitelna cera? [roboczo przedstawiłam ją jako błyszczącą]
Gdybyście dostali taką grupkę przed oczy, to domyślilibyście się, że cała trójka urodziła się tego samego dnia i rodziła ich ta sama kobieta? To jest po prostu ignorancja genetyki!

-Mogę wyjść do ubikacji?- usłyszałam za sobą głos Bena.
   Już po raz drugi na tej lekcji prosi o wyjście. Zdarzało mu się to tylko na geografii aby za wszelką cenę uniknąć towarzystwa Mary, która była w nim zakochana tak jak połowa dziewczyn w klasie. Ale ona uczepiła się go jak kot ogona.  

  
Przepraszam, ale kot przy ogonie (i na odwrót) jest zazwyczaj o narodzin do śmierci. Jeszcze nigdy nie słyszałam, żeby kot uczepił się ogona, a zastosowanie tego wyrażenia jako porównania wywołało w mojej wyobraźni nieporozumienie. *próbuje się uspokoić* Może chodziło o rzepa na psim ogonie?
[...]
Nauczycielka wywróciła teatralnie oczami i ruchem ręki przekazał mu żeby wyszedł (zmieniając płeć). Po drodze rzucił spojrzenie do Lizzy znaczące ,, nie wytrzymam z nią”. Jedyną rzeczą która mogła go teraz pocieszyć było to że zbliżał się koniec roku szkolnego przez co będzie mógł być z dala od natrętnej Mary. Zapewne po lekcji usłyszę od niej niestworzone historie o miłosnych liścikach które po kryjomu podawał jej Ben. 

Z tego co tu widzę, przecinki już mają wakacje, bo ich nie ma. Znowu. Cały akapit totalnie bez najmniejszego nawet przecineczka! Zaraz... Początek cudzysłowu to dwa przecinki!

[Wszyscy oczekują dzwonka na przerwę, a potem wybiegają z okrzykiem radości z klasy, bo to była ostatnia lekcja przed wakacjami.]

Ja wyszłam powoli na samym końcu żeby uniknąć stratowania przez grupę nastolatków. Przy drzwiach czekała moja przyjaciółka Sara Huffman. Była wysoką brunetką z czekoladowymi oczami i rumianymi policzkami. Kolejna osoba której urodę chciałabym mieć.
-Charlie Jones prawie mnie staranował- zachichotała.

O ile ten cały Charlie nie jest wymarzonym Tró Lowerem Sary to dziwię się, że dziewczyna cieszy się z wizji zostania staranowaną przez kogoś...

-Ja tam mam nadzieję że w następnym roku pani Siegfried usadzi mnie z kimś normalnym. Nie chcę już siedzieć z Lizzy, przez całą lekcję piszę sms’y do Bena, siedzi tuż za nią- powiedziałam.

Zastanawiam się, w jakich czasach żyją bohaterowie, że w kwestii miejsc siedzących podczas lekcji są zdani na łaskę nauczyciela. Mnie takie przykrości robiono w podstawówce; dziewczynki musiały siedzieć z chłopcami, a jako że dziewczynek było mniej niż chłopców, to ci pozostali mieli fajnie.

- Przeszkadza mi, przez to tak kiepsko napisałam wszystkie testy z geografii.
-Nie przesadzaj i tak miałaś o jeden stopień wyższą ocenę niż ja- zaczęła Sara, zazwyczaj musiałam jej pomagać w nauce ponieważ miała dyslekcję (czytaj: dysleksję).
-Nie gadajmy już o szkole- poprosiłam ją.
-Dobra- westchnęła- Ja tam się cieszę że przez całe dwa miesiące nie włożę tego durnego mundurka- mówiąc to zdjęła krawacik który był częścią szkolnego stroju i schowała go do torby.

To w Stanach tak się traktuje szkolne ubranie pod koniec roku? Bo jesteśmy w Stanach, co nie?

-Idziemy jutro na pizzę?- zapytałam.
-Może. Ale dlaczego nie weźmiesz swojego brata i siostry?- po raz kolejny się powtarzała. -Nie udawaj znowu psychologa. Powtarzam ci za wszelką cenę że ich nie lubię a oni nie lubią mnie, a po za tym wiem że chcesz się spotkać z Benem- warknęłam.
  
Gdyby to mnie koleżanka zapytała, dlaczego nie zabiorę swojego rodzeństwa na nasz wypad na pizzę, to bym jeszcze dodała, że to nie ich interes i nie widzę sensu w targaniu ich wszędzie ze sobą tylko dlatego, że są moim rodzeństwem.

-Ja tam zawsze marzyłam żeby mieć rodzeństwo- westchnęła.- A jeszcze w tym samym wieku… tak przystojnego brata…- rozmarzyła się.
-Mówiłam ci już że hoduje ropuchę w akwarium?- zapytałam z kpiącym uśmieszkiem.
-Nie raz, i nie dwa. Ale mimo tego jest taki cudowny. 

Zastanawiający jet fakt, dlaczego niektóre dziewczyny marzą o braciach nieprzeciętnej urody, skoro i tak nie mogliby z nimi być ze względu na pokrewieństwo...

-Cudowny? Żyje z nim pod jednym dachem i wcale nie jest taki cudowny. Gdyby nie to że Lizzy jest jego siostrą już dawno by się ożenili.
-Wydaje ci się. Oni po prostu dobrze się dogadują a ty nie i wydaje mi się że jesteś o to zazdrosna.
-Nie jestem wcale zazdrosna!- oburzyłam się- Dlaczego tak sądzisz?
-No dobra, dobra. Tak mi się powiedziało. Sorki.
-Widzimy się jutro?- zapytałam kiedy Sara podążyła w stronę swojego autobusu.
-Oczywiście!- krzyknęła w biegu.
   Skierowałam się do swojego autobusu, usiadłam jak najdalej od swojego rodzeństwa, jak zawsze. Tylko ja nie rozmawiałam z nikim bo zazwyczaj kumplowałam się tylko z Sarą. Kto by się przejął Naomi Winslet- zwyczajną kujonicą.
   Miałam tyle szczęścia że przystanek był rzut beretem od naszego domu i nie musiałam się narażać na towarzystwo rodzeństwa. 

Ach, to pokazanie, jak bardzo Naomi nie cierpi brata i siostry! Kolejna z tych ludzi, którzy nie byliby sobą, nie mówiąc głośno i zawsze o swoich problemach i nie doprowadzając tym obecnych do szewskiej pasji.
 
 Nasz dom wyróżniał się wielkością od innych budowli. Był to wielki, nowoczesny biały budynek. Nasz ojciec był szefem dużej firmy przewozowej więc mógł sobie pozwolić na wybudowanie takiego wielkiego domu. Ledwo co przekroczyłam próg furtki w moją stronę pognał pies, wielki jak sarna bernardyn. 

Cóż, ta rasa psów jest tak charakterystyczna, że przyrównanie jej wielkości do sarny wydaje się być zbędna. Choć prawdą jest, że samiec bernardyna osiąga wysokość w kłębie 90 cm, czyli tyle samo co sarna, natomiast jest zdecydowanie cięższy; może osiągać ponad 100 kilo, a sarna - zaledwie 35 kg. [źródło informacji: Wikipedia]. 
...
Dobra, koniec z naukowym przynudzaniem na dziś! 

[Beniamin i Elżbieta postanawiają zrobić imprezę z okazji wakacji. Oczywiście Naomi zaczyna marudzić...]

-Hej John. Wpadniesz jutro do nas? Robimy małą imprezę- od razu usłyszałam jak Lizzy mówi do słuchawki.
-Macie swoje telefony- warknęłam.- Z tego tato korzysta do spraw służbowych.
   Ben wzruszył ramionami i wybrał kolejny numer zapraszając kolejną osobę. Dzięki Bogu zgodziło się tylko sześć z dziesięciu przez co nie musiałam martwić się że dom wyleci w powietrze.

Co ja patrzę? Przecinki widocznie mają podobne zdanie o domówkach, co Naomi, tyle że one się nie bimbalą, tylko od razu pakują manatki i jak ktoś spyta o to opko, to się wyprą.

 Drzwi otworzyły się a do środka wszedł mój ojciec(patrzcie na nią! Nawet ojca swemu rodzeństwu odmawia i określa go mianem swojego)- Percy Winslet. Jak na szefa firmy wcale tak nie wyglądał. Nosił zwykłe jeansy i letnią koszulę. 

Doprawdy? A autorytet dla podwładnych i ogólna etykieta pracy w biurze to pies jak sarna?

 Czasami zdarzało się że ubrał garnitur, ale tylko wtedy kiedy miał jakąś konferencje czy musiał podpisać kontrakt. 

 No to ma w tej pracy "haj lajf" w porównaniu do innych szefów dużych firm, którzy muszą zawsze chodzić do pracy w garniturach, bo taki jest obowiązek.

Moim zdaniem wyglądał jak starsza wersja Bena. Za nim do domu wpadł Borys obwąchując siatki z zakupami. Percy poprawił okulary i rzucił zakupy na fotel.

Już drugi raz w życiu spotykam się z przypadkiem, kiedy nastolatka mówi o rodzicu po imieniu. To są przejawy jakiegoś wymierającego zwyczaju polskich rodzin czy autorce zabrakło synonimów do słowa "ojciec"?
 
-Możemy zaprosić kilku znajomych jutro?- zapytała od razu Elizabeth.
   Ta.. (kropki, plz!) kilka- pomyślałam.
-Oczywiście, Ben dzisiaj ty pomożesz mi zrobić kolacje- odpowiedział.
   Z kończyło się tym że Ban niosąc garnek spagetchi wywrócił je na podłogę rozlewając wszędzie sos.

Dobra, o przecinkach nie będę się rozpisywać. Jednak nie mogę przeboleć, co się stało z ostatnim zdaniem...
Raz: pisze się "skończyło", a nie "z kończyło".
Dwa: skąd znalazł się tam jakiś Ban?
Trzy: Spagetchi to jakieś japońskie kluski, że Ban wywrócił je na podłogę? W takim razie sos do nich pewnie nazywa się bolotchese.

-Dzisiaj chyba zamówimy pizzę- powiedział nasz ojciec z trudem powstrzymując się od śmiechu.

Cóż, być może czujecie się rozczarowani, że do tej pory nie pojawiło się nic w klimacie fantasy. Brakuje sekretów i wielkiego zwrotu akcji w życiu bohaterów...
Głowy do góry! Przecież mieliśmy wczoraj mikołajki! Z tej okazji daję wam więcej materiału, a w nim: podróż na ostatnią chwilę, dalsze przejawy konfliktu rodzeństwa i pierwsze tajemnice.  

Rozdział 2: Elizabeth (Ilekroć czytam to imię, wyobrażam sobie Elizabeth z "Piratów z Karaibów". Czemu?!)
 Siedziałam na trawie oparta o grzbiet Borysa. Obok mnie siedział blond włosy chłopak- John Waller, nad brzegiem basenu leżał Ben rysując coś po tafli wody. Minęło już dwa tygodnie wakacji a ten dzień zaliczaliśmy do jednych z najbardziej upalnych.
-Nudzi mi się- powtórzyłam po raz kolejny.
   John z podniósł głowę popatrzył na mnie swoimi miodowymi oczami i powtórzył za mną.

Miodowe oczy... *liczy coś w głowie* Nie, jest wciąż za mało określeń na top listę.

-Mi też się nudzi…
-Mi też…- mruknął Ben.
-Zaprosić Rose?- zapytałam, dlaczego wcześniej o tym nie pomyślałam.
-Przecież jest na tym obozie, jak to było ,,Heros”, czy coś…- wytłumaczył Ben.
-Nie ,,Heros” tylko ,,Glawiator”- poprawiłam go.

 "Glawiator"? To słowo jest tak dziwne, że potrzebowałam pomocy ludzi z forum, aby skonstruować komentarz. W końcu wysnułam wniosek, że Rose pojechała na warsztaty wyrobu glewii (broń) albo na kurs cieszenia lotników. O choroba, jak to brzmi...

-Na jedno wychodzi… i tak jej nie ma.
-No to chyba została nam tylko wasza siostra- zażartował John.
-To może popływamy?- zaproponowałam.
-Nie chce mi się…- mruknął Ben.
-A co tobie się chce? Przecież lubisz pływać- warknęłam.
-Ale w taki upalny dzień mi się nie chce.
-A myślisz że woda jest gorąca?
-Pewnie tak.

-Ale z nich śmierdzące lenie. Prawda Borys?- zwróciłam się do psa drapiąc go po brązowej plamie nad uchem.
-Przez ten upal zwariowałaś że gadasz do psa- odezwał się John.

Przepraszam, ale co złego jest w mówieniu do psów? One są o tyle lepsze od ludzi, że nie komentują i lubią swoich panów takimi jacy są, dopóki dostają od nich jedzenie i regularne drapanie za uchem.

-Chyba przez to że gadam do ciebie.
-Nie denerwuj mnie.
-Lizzy!- krzyknął nasz ojciec wybiegając za domu.- Macie godzinne na spakowanie się.
-Co?!- zakrztusiłam się własną śliną.- Ale gdzie?
-Zobaczycie. Za dwie godzinny mamy samolot.
-Sa-sa-sa-samolot?- wyjąkał Ben.
-Macie się spakować, no jazda.
Drugi tydzień wakacji. Wylegujesz się na dworze podczas upału i zastanawiasz się, co sensownego mógłbyś robić, kiedy nagle ktoś przychodzi i ot tak wyjeżdża z tekstem, że trzeba się pakować, bo samolot odlatuje za dwie godziny. Co robisz?
a) Posłusznie wstajesz i bez słowa idziesz się spakować
b) Próbujesz się dowiedzieć, dlaczego, do cholery, nie zostałeś powiadomiony o wyjeździe wcześniej
c) Stwierdzasz, że przez upał widzisz fatamorganę i wylegujesz się dalej
 Pobiegłam za ojcem który wszedł do domu przez taras.
-Gdzie jedziemy?
-Teraz to nieważne, na pakujcie się- powtórzył po raz kolejny.
-A na ile jedziemy?
-Na tydzień- zniknął w drzwiach swoje sypialni.
Och! Zaczynają się te wstrętne tajemnice!
[...] 
 Sama nie wiedział co spakować. Wyciągnęłam z szafy kilka bluzek, dwie pary szortów, kurtkę sportową, bluzę, adidasy, trampki, bieliznę. Co jeszcze? Popatrzyłam na zegarek. Czterdzieści minut. Szybko wzięłam pozostałe rzeczy z pokoju i pognałam do łazienki po kosmetyczkę. Tam natknęłam się na Naomi. Ona też pakowała swoje rzeczy ale nie odzywała się do mnie ani słowem. Kilka razy przejrzałam rzeczy w walizce, cały czas wydawało mi się że czegoś zapomniałam… Borys! Jak mogłam o nim zapomnieć?
Lizzie zajrzała do walizki, myśląc, o czym jeszcze zapomniała i pomyślała o psie... W pierwszej chwili stwierdziłam, że ona chce wpakować psa do walizki. *śmiech* Autorko, litości!
[Pakują bagaże do samochodu. W międzyczasie Lizzie przekonana, że Naomi wie coś o wyjeździe próbuje się czegoś dowiedzieć, jednak tamta też nic nie wie. Wyruszają spod domu, a ojciec wciąż jest nieugięty.]

-Chcę wiedzieć gdzie jedziemy- powiedziałam głośno.
-Ja tez chce wiedzieć dlaczego muszę cały czas latać do szkoły przez twoje wybryki-odpowiedział spokojnie nie spuszczając drogi z oczu.
   Założyłam ręce na piersiach i znów cicho przeklęłam. Tym razem usłyszeli to wszyscy.
-Lizzy!- krzyknął tato hamując gwałtownie przed światłami.
-No sorki- warknęłam i znowu założyłam ręce na piersiach.
  
Jest tyle określeń na sytuację, kiedy bohater wchodzi w stan poddenerwowania podczas dialogu, a u tej autorki wszyscy warczą! Może jeszcze wyją?

Nie odzywałam się już do końca myśląc o tym gdzie możemy jechać. Ale ja głupia! Przecież jest tysiąc miast i nawet nie mam pojęcia a wszystkich nie przenalizuje. Chyba że… Grecja. W tamtym roku prosiliśmy tatę żeby zabrał nas tam.
   Stanęliśmy na parkingu z którego już było widać wyjeżdzające z pasu startowego samoloty.
-Szybko- pośpieszył nas tato patrząc na zegarek.- Mamy dwadzieścia minut.
   Szybkim marszem ruszyliśmy w stronę lotniska. Dotarliśmy w samą porę kiedy tylko ostatni pasażerowie wchodzili do samolotu.
Albo bohaterowie byli strasznie daleko od swojego samolotu albo ich marsz nie był taki szybki... Poza tym, co z formalnościami na lotnisku, że oni tak zaraz na parkingu się znaleźli?
  Nasz ojciec wyciągnął z kieszeni cztery bilety, już wcześniej planował ten wyjazd. Borysa wpakowaliśmy do klatki, miał jechać w innym przedziale z Bertą [ropucha Bena].
   Samolot miał trzy rzędy a w każdym po trzy fotele. Tato usiadł jak najdalej nas zapewne po to by uniknąć kolejnych pytań.
Coś malutki był ten samolot, skoro miał tylko dziewięć miejsc (trzy rzędy po trzy fotele to dziewięć miejsc. Logiczne). A zatem ojciec nie usiadł zbyt daleko od nich.

-Samolot Nowy York do Charlotte startuje- rozległ się głos stewardesy z głośników.- Proszę zapiąć pasy.
   A więc lecimy do jakiegoś Charlotte. Sprawdziłabym w telefonie gdzie jest to miasto gdyby nie to że tu nie można używać telefonu. Wysłałam znaczące spojrzenie do Bena. Naomi z nachmurzoną miną patrzyła przez okno samolotu gdzie teraz było widać miasto z klocków lego.
A skąd znalazło się tam miasto z klocków lego? To był jakiś eksponat na parkingu?
  Leciałam już kilka razy samolotem więc nie zachwycałam się za bardzo widokami. Przez cały czas rozmawiałem z Benem. Najwięcej o tym czy Charlotte nie jest w Grecji, też popierał wersję że właśnie tam jedziemy. 
Ja to bym wzięła na logikę, że miasto o nazwie Charlotte leży prędzej we Francji niż w Grecji. Cóż, widocznie logika bohaterów opka pracuje inaczej.
 Niebo za oknem było już całkiem ciemne a widoki przysłaniały ciemne chmury. Odrzuciłam nadzieję że lecimy do Grecji bo na pewno nie szybowaliśmy przez ten czas nad oceanem.
A skąd ten wniosek? Chmury akurat układały się w napis: "Teraz nie lecimy nad oceanem", a Elżbieta to przeczytała?  
 Naomi już dawno drzemała z opartą głową o szybę przez co jej rude włosy przysłoniły to co się dzieje za oknem. Szybowaliśmy cały czas na południe przez co zdawało mi się że w końcu dolecimy na Antarktydę. W końcu ja też zaspałam.
Tja, zaspała na koniec rozdziału. 
Tutaj pożegnamy się z trojaczkami i ich ojcem, ale wkrótce nasi bohaterowie wylądują w miejscu przeznaczenia, gdzie zetkną się z kolejnymi sekretami...   
Pozdrawia was gotująca spagetchi w sosie bolotchese Deni.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz